DAMSKIE

Wzorzyste pułapki, czyli bluzka z małym oszustwem

Ale przecież ja nigdzie nie powiedziałam, że nie podobają mi się wzorzyste materiały. Podobają, i to bardzo, tyle że ja we wzory nie potrafię tak dobrze w gładkie (z łączeniem z innymi ciuchami mam problem), dźwignąć je swoim naturalnym wdziękiem też trzeba potrafić, a w ogóle wzór wzorowi nierówny, więc sama rozumiesz – nie ma o co robić rabanu. A że od dłuższego już czasu, i wcale nie przesadzam, bo sprawdziłam i w latach już to nawet policzyłam, kupuję w zasadzie i szyję wyłącznie z gładkich materiałów, w końcu musiał nadejść ten moment, że mnie barwne i rozmaicie zadrukowane szmatki skuszą. No bo ileż można się opierać. Ile udawać twardzielkę obojętną na urok tych wszystkich zwiewnych tkanin z bajecznymi wzorami, na myśl przywodzącymi tak długo wyczekiwane lato (nie żeby już przyszło, ciągle czekam, na szczęście potencjał jest). Nie po to ten człowiek żyje i szyje, żeby sobie takich przyjemności odmawiać.

Owładnięta więc materiałowym pięknem oraz chęcią posiadania czegoś wzorzystego kupiłam sobie ostatnio dosłownie kilka tkanin z nadzieją, że może na sezon wiosenno-letni zdążę z ich wyszyciem. Już się nauczyłam, że zbyt duże zakupy zawsze kończą się w ten sam sposób, czyli zaleganiem materiałów w szafie na wieczne kiedyś. Żeby sobie sprawę ułatwić, wybrałam nawet fasony, które chciałabym uszyć, i wzięłam tylko tyle metrów, ile było potrzeba na daną rzecz. Ileż to bowiem już razy było, że mając w ręku materiał, długie godziny poświęcałam na wertowanie zasobów, żeby podjąć jakże trudną decyzję. Jak się jednak okazało w praktyce, mój chytry plan znowu nie do końca wypalił.

Odezwała się do mnie bowiem koleżanka Monika, która zapytała „hej, Kasia, a może chciałabyś przetestować moją nową bluzkę”. Wystarczyło tylko, że zobaczyłam ten głęboki dekolt na plecach z wiązaniem i natychmiast odpowiedziałam, że jasne, dokładnie wiedząc, z którego materiału ją uszyję. No, a miała być koszula…

Ale bluzka to nie tylko ten piękny dekolt. W zasadzie ona cała składa się z samych udanych rozwiązań. Ma kimonowy rękaw, więc nie trzeba bawić się w żadne jego wdawanie. Ten rękaw połączony jest z przodem i tyłem w cięciach modelujących, które jednocześnie z przodu robią miejsce na biust. Dekolt wykańcza się odszyciem, a troczki trzymają go w ryzach, by nie zsuwał się nieproszony z ramion. Jedyne stanowiące wyzwanie miejsce to te kąty, ale w takich momentach zawsze procentuje dokładność. A szablon jest bezbłędny, więc cały ciężar odpowiedzialności spoczywa na tym, żeby dokładnie wyciąć bluzkę z tkaniny i zabezpieczyć wkładem miejsca, które będą rozcinane w trakcie szycia.

No dobra, to czas się do czegoś przyznać. Bluzkę szyło mi się absolutnie bezproblemowo i bezstresowo. Można życzyć sobie samych takich projektów. Kiedy jednak po raz pierwszy ją przymierzyłam, zauważyłam coś, co nie dawało mi spokoju. Otóż mimo tego że wycięłam ją bardzo dokładnie i  zabezpieczyłam od razu dekolt przed rozciąganiem, a materiał na odszycie najpierw ustabilizowałam, a dopiero później wycinałam szablon (wszstko na sucho sprawdzałam), to bluzka sprawiała wrażenie, że ma krzywy szpic z przodu. Co ja się nawydziwiałam, nakręciłam i namierzyłam, to moje. I jak byk mi wychodziło na płasko, że wszyściutko jest idealnie od linijeczki. A na człowieku i w lustrze krzywo. I kiedy już nie miałam pomysłów, o co może chodzić, w końcu olśniło mnie, że to nadruk zrobił optycznego psikusa. Nie pomyślałam o tym, żeby złożyć tkaninę tak, żeby szpic wypadał na granatowym albo na białym. Wyszło więc tak, że po jednej stronie była ciemna plamka, a reszta była biała i ta biel dawała wrażenie, że jest krzywo. Próbowałam to sobie zracjonalizować, tłumaczyć, że spoko, dobrze jest, nie zrobiłam błędu. Ale ten udawany brak symetrii nie dawał mi spokoju. W pewnym momencie wpadłam na pomysł, jak temu zaradzić. Swego czasu kupowałam pisaki do tkanin, po sprawdzeniu zaś okazało się, że ciągle działają. Będąc pewną swego, postanowiłam iść więc na żywioł i kawałek zeberki po drugiej stronie szpica sobie domalować. Najpierw czarnym, potem delikatnie musnęłam to jeszcze niebieskim, wszak nadruk jednak na tkaninie mam w kolorze granatu. Na koniec zgodnie z zaleceniami malunek zaprasowałam, żeby nie było już odwrotu. Rada ze swej zmyślności, wreszcie odetchnęłam z ulgą. Takie to zdradliwe potrafią być te wzory, na szczęście jednak sprytu mi nie brak. Ot co!

Ps. A jakby co, to spodnie też sobie uszyłam i one sobie są w poprzednim poście opisane.

Metryczka: