Mirabela znaczy piękna
I właściwie na tytule mogłabym poprzestać, a następnie wrzucić tu serię zdjęć, które szybciutko zrobiliśmy przed tournée po Lublinie. Bo akurat na wyjeździe byliśmy. A że byłam sprytna i nocleg wybrałam w samiuśkim centrum, to i sceneria do zdjęć była wymarzona, pora wczesna, więc ludzie się jeszcze nie kręcili, no i warunki pogodowe, można powiedzieć, jak na zamówienie, chociaż prognozy przeglądane z tygodniowym wyprzedzeniem zwiastowały syf, kiłę i mogiłę, czyli ulewne deszcze i ogólnie rzecz biorąc weekendowy kataklizm. Ale już na dzień przed wyjazdem chmury z map pogodowych zniknęły jak ręką odjął, deszczowy front ulotnił się niczym kamfora, więc w skrytości serca marząc o ładnych zdjęciach i pokazaniu uszytych przez siebie rzeczy, przygotowałam wszystko, by móc mój przebiegły plan ziścić. Mężowi jeszcze o nim nie mówiłam, bo mógłby trochę jęczeć przytłoczony rozmachem moich planów (bo tych zdjęć i ciuszków było kapkę więcej). Albo teatralnym głosem wrzasnąć: ILE?!, dodając milion wykrzykników, uniesione brwi i wzrok pełen przerażenia pomieszany z rezygnacją. Wolałam dozować informacje. Bo to jest taki nasz małżeński rytuał – ja pełna ekscytacji mówię o swoich planach i oczekiwaniach, on reaguje jak wyżej, a później i tak jak dobrze naoliwiona maszyna jedziemy z koksem, żeby zrobić to jak najszybciej i dobrze. I co by nie mówić, narzekać nie mogę.
Ale rzecz miała być przecież o najpiękniejszej koszuli, którą sobie uszyłam. Pozwól zatem, że teraz ci trochę o niej opowiem. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam ją u Agi, moją uwagę przykuła jej delikatność i piękne marszczone rękawy. Obie te cechy idealnie współgrały z urodą właścicielki i co tu dużo mówić – całość budziła zachwyt. Gdy kolejna odsłona Mirabeli pojawiła się u Agnieszki na instagramowym koncie, byłam już tak urzeczona tym fasonem, że pomyślałam sobie, że chciałabym taką sobie uszyć. Jasne, że zastanawiałam się, jak mi się będzie nosić takie marszczone rękawy i czy nie zginą marnie utopione w jakiejś zupie, ale ich zwiewność była taka kusząca, że myśl o bluzce nie dawała się przegonić. Był tylko jeden problem – koszula powstała na bazie konstrukcji własnej, póki co niedostępnej dla reszty świata. Jak się jednak po pewnym czasie okazało, westchnień o pojawienie się szablonu bluzki, wypowiedzianych czy nie, musiało być na tyle dużo, że ku mej radości Aga puściła go do sprzedaży. Kupiłam od razu, ciesząc się jak dziecko na nową krawiecką przygodę.
Można by pomyśleć, że od razu ruszyłam z szyciem jak dzik w żołędzie, no ale nie. Najpierw uznałam, że tkaniny, które mam, wiadomo – piękne, jednak do tego projektu nie tyle, że się nie nadają, co raczej nie pozwolą mi wydobyć całego uroku bluzki. No to dawaj do sklepu na zakupy (to wtedy też kupiłam tkaninę na trencz, co zasadniczo skłania mnie do twierdzenia, że po prostu tak miało być i te zakupy były niezbędne). Czas oczekiwania na przesyłkę chciałam sobie wypełnić w takim razie drukowaniem i klejeniem kartek z szablonem, to znów okazało się, że z domu wyszedł cały klej. To znaczy został super glut, ale ten to się jednak nie nadaje. Znów więc potrzebne były zakupy, te na szczęście ogarnęłam dość sprawnie. A kiedy bluzka była już prawie gotowa, pozostała jeszcze kwestia obleczenia guziczków. Wahałam się, bo z jednej strony tak bardzo już chciałam mieć gotową bluzkę, a z drugiej oblekane guziczki. Miałam więc do wyboru albo nabić zatrzaski z perełkami, które bądź co bądź prezentują się naprawdę ładnie, albo jednak rozważyć opcję obleczenia guziczków. Z tym że gotowego zestawu do oblekania nie miałam, a zamawianie znowu wydłużyłoby cały proces szycia. I tu z pomocą przyszła mi moja stacjonarna najulubieńsza pasmanteria, w której co prawda zestawów do samodzielnego oblekania nie mieli, ale poradzili, w którym zakładzie guziczki zostaną obleczone niemal od ręki. Dla pewności więc zadzwoniłam, z panią się umówiłam, a następnie wsiadłam na mojego stalowego błyszczącego rumaka i pognałam w miasto. Było warto.
Zanim zostawię cię tu ze zdjęciami, jeszcze tylko o samym szyciu dwa słowa napiszę. Mam taki zwyczaj, że kiedy biorę na warsztat wykrój nowej marki, staram się krok po kroku działać według instrukcji, nie tylko po to, żeby sprawdzić czy wszystko jest w porządku, ale też żeby móc się czegoś nauczyć, bo przecież nie istnieje jedna uniwersalna metoda na uszycie wszystkich rzeczy. I ja sobie lubię kolekcjonować te sposoby, a później z nich korzystać. Aga przygotowała bardzo szczegółową instrukcję szycia opatrzoną nie tylko zdjęciami, ale i wyjaśnieniem podstawowych pojęć oraz zwróceniem szczególnej uwagi na te miejsca, które dla osób początkujących mogą być niejasne. Dzięki temu szycie Mirabeli jest prawdziwą przyjemnością. No i oczywiście, że ja też coś z tej instrukcji dla siebie uszczknęłam. Choć nie uszyłam tej bluzki od a do zet dokładnie tak samo, bo wszędzie zastosowałam szwy francuskie. Ale to już taki mój wypracowany przez lata ulubiony sposób na szycie cieniutkich tkanin.
Oto więc moja najpiękniejsza koszula – Mirabela. W towarzystwie uszytych przeze mnie spodni. Na tle pięknego Lublina.
Metryczka
- Szablon: Koszula Mirabela by Klejnovska
- Rozmiar: S
- Tkanina: Trochę zgaduję, że to krepa, w każdym razie tkanina wiskozowa. Kupiona w supertkaniny.pl, ale jak się okazało – dostępna także stacjonarnie w Lublinie na Lubartowskiej (dwa tygodnie temu jeszcze tam była).
- Modyfikacje: To ledwie drobnostki. Jak w większości przypadków musiałam obniżyć wysokość zaszewki piersiowej. Okazało się także, że w moim odczuciu mankiety były nieco za ciasne, więc poszerzyłam je o 1 cm.