Leśne opowieści, czyli miało być o bluzce, ale nie wyszło
Urodziłam się i wychowałam się w mieście. Niedużym, takim dość ciasnym (nie tylko topograficznie), ale jednak w mieście. Niemalże w centrum tego miasta, w którym jak na moje małoletnie potrzeby działo się dość sporo. Moim naturalnym środowiskiem było osiedle z wielkiej płyty, widziana z balkonu szeroka ulica, której do pewnego wieku nie wolno mi było samej przekraczać, oraz budka telekomunikacyjna, w którą tłukliśmy bez opamiętania ku rozpaczy sąsiadów, bawiąc się w chowanego do późnych godzin wieczornych. No i trzepak! Kto nie zamiatał piachu włosami, ten nie wie, co stracił ;).
Tak jakoś to wyszło, że rodziny na wsi żadnej nie miałam. Kiedy więc część moich znajomych spędzała wakacje u swoich dziadków, wujków i innych bliskich na wsi, ja z pozostałą częścią bujałam się po mieście, korzystając z atrakcji, które ono oferowało. Ale kiedy ktoś mnie zaprosił, bym spędziła z nim wakacje, z radością przenosiłam się do tego innego, nieznanego mi zupełnie świata.
Pamiętam bieganie w piżamie i do tego boso po polu i zajadanie się marchewkami wyrwanymi prosto z ziemi. Próby podejścia do spacerującego bociana na jak najbliższą odległość. Nocne ogniska z obowiązkową kiełbą na kiju i ziemniakami zakopanymi w popiele. Kurę, która z drzewa zeskoczyła mi na ramię, a ja narobiłam przy tym strasznego wrzasku. Akrobacje na stogu siana. Choć już myśl o spaniu w nim przyprawiała o gęsią skórkę, bo jednak gdzieś w głębi tych siennych korytarzy królowały myszy, a z myszami to ja nigdy jakoś nie potrafiłam się zaprzyjaźnić. Tych wspomnień mam znacznie więcej. Brak toalet (bywało, że wychodek to był luksus), mycie się w metalowej misce i zimnej wodzie (w ogóle brak bieżącej wody), najbliższy sklep dopiero w sąsiedniej miejscowości (do jednego można było iść na skróty wpław przez Pilicę). Żadna trudność, dla współczesnego mieszczucha będąca prawdopodobnie dramatem, nie była przeszkodą. Co najwyżej wyzwaniem. Byłam i nadal jestem wdzięczna, że miałam okazję zakosztować tego wszystkiego.
Dziś, będąc w wieku, w którym jestem, nie wyobrażam sobie mieszkania gdzieś z dala od miasta. Przywykłam do tego, że mam wszystko na wyciągnięcie ręki, często dostępne na już. Że wiele się tu dzieje i mogę wybierać z tego worka dóbr to, co mnie interesuje, a nie to, co ktoś wybrał dla mnie. Że w sytuacjach kryzysowych (niezależnie od pory dnia i tygodnia) łatwiej zorganizować pomoc. Przywykłam do gwaru i tego, że nigdy nie jest tu naprawdę ciemno. Myślę, że nawet to lubię. Ale jest część mnie, którą ciągnie do lasu, zieleni, tam gdzie słychać stukanie dzięcioła codziennie rano o tej samej porze, a wieczorami nad głowami latają nietoperze. Gdzie śpiew ptaków jest najlepszą muzyką, a czas może i płynie, ale gdzieś obok. Gdzie ludzi jest trochę mniej, ale ci najważniejsi są bliżej niż zwykle.
Okazuje się też, że bycie bliżej natury, choć z komputerem przy sobie, ma jeszcze tę zaletę, że natycha człowieka. Wzięłam ten kawałek cywilizacyjnych dóbr ze sobą do lasu z nadzieją, że uda mi się coś napisać. Uszyte rzeczy się piętrzą, zdjęcia zapełniają dysk, a tu cisza. W niedzielę więc, kiedy reszta domu jeszcze spała, zaparzyłam sobie herbatę, usadowiłam się na ławce na tarasie i sycąc oczy zielenią, a uszy dźwiękami lasu, zaczęłam po prostu pisać. Miało być o tej białej bluzce fotografowanej na tle Wisły, ale nieco zboczyłam z tematu. O niej więc garść informacji w metryczce.
Metryczka:
Wykrój: Burda 6/2017, model 118 C
Tkanina: 1,5 m x 1,4 haftowanego batystu kupionego stacjonarnie w Warszawie (haftu prawie nie widać w tym świetle, ale on tam jest).
Modyfikacje: Bluzka w obwodzie okazała się bardzo obszerna. Zdecydowałam się ją wytaliować oraz dodałam zaszewki z przodu i tyłu. W sumie zmniejszyłam jej obwód o 14 cm. Zlikwidowałam po dwie zakładki z przodu i tyłu.
Smaczek: Półcentymetrowa rypsowa tasiemka naszyta na gotową bluzkę.
4 komentarze
Szyję...bo kocham i potrafię
Ja mieszkałam na wsi do 15 roku życia. W tym czasie wszystkie moje potrzeby zaspokajali rodzicie i tak naprawdę to nie wiedziałam że może być inaczej. Kiedy wyjechałam do szkoły średniej czas jakiś tęskniłam za powrotem na łono natury, albo może bardziej za rodzicami, z którymi czułam się bezpiecznie. Na początku wszystko było takie nowe, nieznane i momentami straszne, ale wystarczyło kilka miesięcy, żeby zmieniło się diametralnie. Powroty do domu były rzadsze, bo miałam więcej mozliwości tu gdzie teraz mieszkałam niż w swojej maleńkiej miejscowości. Po latach wiem, że jestem mieszczuchem z wiejskimi korzeniami, a nawet powiem więcej jestem mieszczuchem z większego miasta, w którym miałam możliwość pomieszkać trochę, ale mój mąż niestety ma odmienne zdanie. Jesteśmy tu gdzie jesteśmy w ok 30 tys. mieście. Ja mam niestety niedosyt. Możliwości tu mizerne, zakupy przez internet a i atrakcji zbyt dużych też nie ma, więc walczę każdego dnia z tymi, może dla niektórych błahymi problemami (niestety dla mnie bardzo upierdliwymi) Wiem, że moje najmłodsze dziecko kiedyś stąd wyfrunie i zostaniemy tu sami, ot i tak to wygląda. Gdybym była młodsza, nie siedziałabym tu ani dnia dłużej.
Pozdrawiam serdecznie.
Kasia
To chyba tak jest, że w dzieciństwie najlepiej nam tam, gdzie czujemy się dobrze i bezpiecznie. Z czasem dopiero, kiedy człowiek liźnie trochę wiedzy o świecie, pozna inne miejsca, a i osobowość się gdzieś w międzyczasie ukształtuje, bardziej świadomie podchodzi już do takich kwestii. To chyba też kwestia tego, jakie mamy potrzeby. Pamiętam, jak wreszcie wyjechałam na studia do Łodzi z mojego niespełna czterdziestotysięczngo miasta i się nim zachłysnęłam. Tak, miałam na początku gorsze momenty, bo jednak byłam w nim zupełnie sama, a wszystko było takie nowe, ludzie nieznani, ale to była tylko chwila. Odkąd się tam zadomowiłam, wiedziałam już, że do swojego rodzinnego miasta nie chcę wracać. I nie wróciłam. Ale korzenie zapuściłam w Warszawie ;). Doskonale rozumiem te problemy, o których piszesz, bo jednak z nimi trochę styczności też miałam. I nie uważam ich za błahe, zwłaszcza jeśli to Twoja codzienność. Takie niby drobnostki potrafią być bardzo uciążliwe. Wiesz, może kiedy Twój syn wyfrunie z gniazda, Twój mąż zmieni jednak zdanie. Wizja mieszkania bliżej dzieci jest zawsze potężnym argumentem :).
Pozdrawiam serdecznie!
Wiola
Ładnie napisałas Kasiu. Ja wychowałam się na wsi, uwielbiam te wspomnienia wolności i beztroski, w okolicy mnóstwo rówieśników, nie było czasu na nudę, pamiętam nasze zabawy, wspinaczki po drzewach, zapach siana na które skakaliśmy z belek w stodole:) Po liceum przeprowadziłam się do miasta to był czas gdzie szuka się rozrywek, gwaru, chce się poznać ludzi, posmakować innego życia. Po studiach przeprowadziliśmy się z męzem do Warszawy, uwielbiałam ten czas poznawania miasta, bardzo było mi tam dobrze! uwielbiam energię tego miasta. Gdy na swiat przyszło nasze trzecie dziecko postanowiliśmy przeprowadzić się pod miasto. Mieszkam teraz na uroczym osiedlu, z ogrodu mogę wejść prosto do lasu, dzieci bezpiecznie ganiają po okolicy ale miasto mam blisko, mogę korzystać z tego co oferuje. Lubię czasem wpaść do kochanej Warszawy, poczuć jej gwar, zmieszać się z tłumem ale później lubię wrócić do domu, popatrzeć na mój las:)
Bluzka urocza, zdjęcia również pozdrawiam Cię serdecznie!
Kasia
Wiolu, zdaje mi się, że jesteś w takiem razie w najlepszej z możliwych sytuacji :). Widok z okien drzew, już niekoniecznie lasu, ale jakiegoś zielonego skwerku chociaż, to jest to czego najbardziej mi w mieszkaniu na tych nowych osiedlach w mieście brakuje. Na szczęście do lasu mam 1 km i korzystam z niego dość często. No i mam swój domek w lesie z dala od miasta, gdzie w wakacje, ale i gdy jesień sprzyja, spędzamy wolne weekendy.
Masz piękne wspomnienia. Uśmiecham się, kiedy o nich czytam. Aż chce się wracać do tych chwil. Nie zaskakuje więc wcale, że chcesz, by i twoje dzieci zachowały w pamięci równie cudowne momenty.
Bardzo dziękuję za odwiedziny :). Pozdrawiam serdecznie!