Bez drogi na skróty, czyli o najbardziej wymagającej sukience, z którą przyszło mi się zmierzyć
Która z nas nie westchnęła chociaż raz, że nie ma co na siebie włożyć? Która, dowiedziawszy się nagle o jakiejś specjalnej okazji, nie zaczęła, choćby w pamięci, wertować zawartości swojej szafy z ubraniami albo tej obok z kuponami materiałów, by możliwie jak najszybciej temu brakowi zaradzić? Tak sobie myślę, że pewnie nie ominęło to żadnej z nas. I to nie chodzi nawet o jakieś wyjątkowe okazje, typu wesela, komunie czy inne uroczyste świętowanie, ale o takie całkiem przyziemne, wydawałoby się, sytuacje. Bo mi na przykład zdarzyło się, że potrzebowałam spodni dresowych, właściwie na już. No ale że w takim odzieniu zwykle nie chadzam, to spodni dresowych nie miałam. Materiału na takie również. Została mi wówczas opcja szybkiego zdobycia takich gaci w tradycyjny sposób, czyli poprzez zakupy w galerii handlowej, czego niestety dość szybko pożałowałam, a konkretnie to już po pierwszym praniu, gdy okazało się, że spodnie skurczyły się o jakieś 10 cm. Sposobem, dość marnym – przyznaję i wyłącznie doraźnym, na ten przykurcz jest lekkie zsunięcie portek z pasa do bioder, no ale wiadomo, jak to wygląda. Naciągnięcie skarpetek na ściągacze nogawek jeszcze lepiej. Szyk i elegancja, jak nic! Czyli trzeba udawać, że tak miało być i spodnie nosić wiosną i wczesną jesienią, najlepiej bez skarpetek. Ale zostawię może już te spodnie, bo nie o tym w zasadzie miałam pisać, choć historia spodni ma ciąg dalszy. Dzisiaj chciałam bowiem napisać co nieco o sukience.
I akurat jeśli chodzi o kiecki na specjalne okazje, to ja naprawdę nie potrzebowałam kolejnej nowej. Czego jak czego, ale sukienek naszyłam już sobie całkiem sporo, więc gdyby nie to, że w ramach nagrody w konkursie mogłam wybrać sobie dowolną kopertę z wykrojem, to pewnie wyciągnęłabym jakiegoś gotowca z szafy, odprasowała i zadała szyku. Skoro jednak mogłam sobie wybrać dowolny model, postanowiłam zaszaleć i wybrać coś, co na tle posiadanych przeze mnie zbiorów byłoby jakąś, powiedzmy, ekstrawagancją. To raz. A dwa – jak już w me łapki wpadła ta koperta, byłam pod wrażeniem tego, jak dziwaczny jest to model, przy tym dość skomplikowany, a to z kolei szarpnęło mój gen poszukiwaczki krawieckich przygód. Naprawdę zachciało mi się go uszyć. A że za pasem była rodzinna impreza, motywacja wzrosła dwukrotnie. Dalej to już wiadomo, jak było – odwiedziny w sklepie z materiałami, kilkukrotne studiowanie opisu szycia na sucho, a w końcu rysowanie, wycinanie i szycie.
Jeśli jednak myślisz, że był to projekt z gatunku błyskawicznych, to muszę to wyobrażenie nieco sprostować. To jedno z tych przedsięwzięć, przy którym postanowiłam działać niespiesznie i z należytą uwagą. Co nie znaczy, że może jakoś powoli i nadto rozwlekle, ale bardzo chciałam się zwyczajnie nie pomylić. Ot, sunąć sobie stabilnie po morzu krawieckich doświadczeń. Dlatego najpierw kilkukrotnie rozwijałam arkusz z opisem szycia i wykazem wszystkich elementów, studiując krok po kroku, jak się z tą sukienką zmierzyć. Kiedy poczułam się już na tyle pewnie, ruszyłam do sklepu na materiałowe zakupy. Koniecznie chciałam organoleptycznie sprawdzić tkaninę przed zakupem, bo trzeba mi jej było sporo i bardzo nie chciałam zaliczyć tu wpadki. Chciałam również, żeby mimo wszystko sukienka nie była aż tak sztywna, jak wyglądało to na zdjęciach na kopercie, głównie z obawy o to, że rękawy z tyłu mogą wyglądać dość monstrualnie. Dlatego szukałam raczej miękkiej tkaniny bawełnianej i postanowiłam, że sukienka w mojej wersji nie będzie mieć podszewki. Nie mogła to być zatem tkanina zbyt cienka i transparentna. Oj, w sumie dużo miałam obaw i wymagań, bo i naszła mnie myśl, że taka biała sukienka może w moim wydaniu wyglądać jak kitel lekarski, więc na pewno nie mogę szukać wśród białych materiałów. Mając na uwadze wszystkie te kwestie wybrałam jednak białą tkaninę bawełnianą z grubszymi nieregularnymi nićmi wątku i niebiesko-zielonym kwiatowym wzorem. Białą na szczęście tylko częściowo.
Nie tylko materiałowe wątpliwości towarzyszyły mi podczas powstawania tej sukienki. Kolejną była ta, czy aby rozmiar 12 nie okaże się jednak za mały, bo jednak zdecydowałam się na kopertę z tymi mniejszymi rozmiarami. Po wnikliwym przyjrzeniu się jednak gotowemu fasonowi na kopercie uznałam, że najwyżej luzy w mojej sukience będą nieco mniejsze, ale ze zmieszczeniem się w sukienkę nie powinnam mieć problemów, bo dół jest rozkloszowany. A oprócz tego miałam jeszcze jedną sprawę do ogarnięcia, czyli stopniowanie, gdyż mój wzrost wykracza poza tabelę rozmiarów. Tu na szczęście jest o tyle łatwiej, że na szablonie są zaznaczone miejsca, gdzie ewentualne stopniowanie można przeprowadzić, co i tak nie uchroniło mnie w pewnym momencie przed zaćmieniem mózgu, podczas którego to chciałam stopniować też rękawy (a na nich oznaczeń do stopniowania nie było). Na szczęście jednak otrząsnęłam się dość szybko z tego zamroczenia, nie dokładając sobie zanadto pracy, a tylko trochę mazania gumką.
Przygotowawszy się skrupulatnie, przystąpiłam wreszcie do krojenia i szycia. Samo krojenie poszło śmigiem-błyskiem, szycie zaś to było delikatne stąpanie po jednak bądź co bądź nieznanym terenie. Każdy krok analizowałam i dopiero kiedy byłam pewna, że to się uda, zszywałam kolejne elementy. Można to uznać za zbytnią ostrożność, a nawet przesadę, ale w tej sukience sporo jest miejsc, gdzie zapasy trzeba było nacinać, żeby nadać sukience odpowiedni kształt. A ja nie bardzo miałam ochotę się mylić, a później rzeźbić. I mimo tego, że moim zamiarem było uszycie sukienki dokładnie tak jak w opisie, to w dwóch miejscach zdecydowałam się postąpić inaczej i zapasy ułożyć i przystębnować po przeciwnej stronie szwu niż było to zalecane. Niby drobiazg, ale intuicja podpowiadała mi, że tak będzie lepiej. I ja się tu z tą moją intuicją zgodziłam.
Od początku natomiast zakładałam, że będzie to sukienka bez podszewki, nawet batystowej, bo miała być strojem bardziej swobodnym, takim raczej na ciepłą wiosnę lub jesień. Musiałam w związku z tym przemyśleć sprawę wykończenia dołu rękawów. Ostatecznie zdecydowałam, że rękawy będą wykończone odszyciem jak w oryginale, ale ich wolny brzeg, który miał być połączony z podszewką, przyszyję ręcznie niewidocznym ściegiem, żeby nie wywijał się od wewnątrz. Dół sukienki natomiast odszyłam dwiema cieniutkimi batystowymi plisami, które dociążyły delikatnie sukienkę i jednocześnie zakryły wszystkie zapasy szwów, które mogłyby być widoczne, gdyby sukienka lekko się rozchyliła.
Nie powiem, żebym nie miała obaw w czasie szycia, i to nie tych związanych z szyciem właśnie, ale z tym, jak ostatecznie ta sukienka będzie wyglądać i czy aby nie przesadzę jednak z tą ekstrawagancją. Na szczęście dzięki wybraniu takiego, a nie innego materiału, w dodatku wzorzystego, udało mi się uczynić charakter tej sukienki nieco lżejszym (a widziałam wersje naprawdę bardzo eleganckie, niektóre wręcz wieczorowe), na czym mi zależało, bo jednak wolę mieć w szafie nieco bardziej uniwersalne ubrania. Krój przy tym okazał się bardzo wygodny, więc spędzenie całego dnia w tej sukience było przyjemnością. Bieganie po parku w celu uwiecznienia jej na zdjęciach również, choć tu przyznam, że październik to już jednak dość chłodny miesiąc na gołe nóżki i brak jakiejś narzutki. W każdym razie uznałam, że sukienka jest naprawdę warta pokazania.
Metryczka
- Model: Vogue Patterns 1239
- Rozmiar: 12. Dodatkowo wydłużyłam formę, dopasowując ją do swojego wzrostu, w zaznaczonych miejscach oraz przedłużyłam dolne plisy sukienki – każdą o 2 cm.
- Materiał: tkaninę bawełnianą na sukienkę kupiłam stacjonarnie w ilości takiej, jak było napisane na kopercie. Jednak z uwagi na to, że zrezygnowałam z odszywania dolnych plis materiałem oraz szycia paska, spory kawałek tkaniny został mi do wykorzystania w innym projekcie.
- Uwagi: Jestem bardzo zadowolona z sukienki, co nie znaczy, że nie mam uwag. Ale to drobnostki, które poprawiłam bądź w dogodnym momencie poprawię, żeby było idealnie. Pierwsza rzecz to kryte wiązanie wewnątrz sukienki, które ma ustabilizować lewą stronę. Niestety taki rodzaj mocowania w moim przypadku po prostu się nie sprawdza – kokardka układa się średnio, a wiązanie z czasem się luzuje, powodując, że lewa strona sukienki stopniowo wysuwa się spod prawej, w efekcie czego dół się rozjeżdża. To już druga sukienka, w której takie rozwiązanie zostało zaproponowane i wiem, że za każdym razem będę je zmieniać. Tu wycięłam oba troczki (pruć nie było sensu, bo to i tak wewnątrz sukienki) i wszyłam przezroczyste zatrzaski, które trzymają wszystko w ryzach. Druga rzecz to rękawy. Moim zdaniem najlepiej wyglądają, gdy są podciągnięte. Ale mankiet jest na tyle luźny, że długo nie utrzymują się w tej pozycji a puszczone swobodnie w dół wyglądają tak sobie. Dlatego myślę nad zamocowaniem na szwach wewnątrz sukienki jakichś rygielków, które na stałe będą utrzymywać rękawy podciągnięte. I to tyle. Mówiłam – same drobiazgi. Sukienka zaś jest warta uszycia.